W EDK wziąłem udział po raz drugi, wybierając tę samą trasę, z Jastrzębiej Góry do Helu.

Po ubiegłorocznych, pozytywnych w sensie fizycznym doświadczeniach założyłem, że również w tym roku pokonam drogę bez większych problemów i to w 100% zgodnie z wytyczoną trasą.

Nie zamierzałem uciekać się do korzystania ze skrótów, ścieżek rowerowych i chodników, poza odcinkami przewidzianymi przez organizatorów. Uważałem, jako zaprawiony wędrowiec, że byłoby to pójście na łatwiznę.

Z takim nastawieniem wyruszyłem do Jastrzębiej Góry. Dojeżdżając do niej, gdzieś w okolicach Rozewia, widziałem z okien autobusu pierwszych uczestników EDK, których w tym miejscu, moim zdaniem, nie powinno było być, bo szlak prowadził wzdłuż klifu, a nie ulicą. Jeszcze nie zacząłem mojego marszu, a już tymi osobami wzgardziłem. "Nawet początku drogi nie mogą pokonać plażą?" - pomyślałem.

Po kilku minutach i ja oczywiście rozpocząłem wędrówkę brzegiem morza. Wyruszyłem jako jeden z ostatnich, ale ponieważ szedłem dość szybkim, miarowym krokiem, to już na odcinku do Chłapowa wyprzedziłem dziesiątki albo i setki wolniej idących współuczestników.

Moją intencją nie było ściganie się, tylko jak najwcześniejsze osiągnięcie etapu, na którym idzie się już w większych odległościach od siebie. Tym sposobem w niezłym czasie minąłem Władysławowo i wyszedłem na plażę zadowolony z tego, że realizuję swój plan.

Jednym z jego elementów było sporządzenie sobie krzyża z drewna wyrzuconego przez fale na brzeg. W tym celu zabrałem z domu opaski samozaciskowe, popularne "trytki". Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że materiał na krzyż znajdę dopiero pod koniec trasy, po świcie.
I tutaj zaczął działać Pan Bóg.

Po pierwsze, warunki marszu okazały się dużo cięższe niż rok temu. Przenikliwy, uderzający w twarz wiatr i nieustanny huk wzburzonego morza mocno deprymowały, a miękki, uciekający spod nóg piasek w niczym nie przypominał tego zeszłorocznego; wtedy jeszcze przemrożonego i twardego.

Po drugie, fale wdzierające się w ląd dalej, niż się spodziewałem, nie pozwalały na bezpieczne wędrowanie bezpośrednio przy brzegu. Co rusz musiałem odskakiwać na bok, by nie przemoczyć butów, co i tak w końcu nastąpiło. Nie było szans na utrzymanie miarowego kroku.
Po trzecie, drewno do sporządzenia krzyża znalazło się niemal natychmiast po wejściu na plażę. Był to dość spory drąg i wygięta niczym wąż miedziany lub poprzeczka. Wiatr i zimno nie pozwoliły mi połączyć elementów w całość, udało się to dopiero po skręceniu do Chałup. Tam sporządziłem krzyż i ruszyłem dalej. Śladów na piasku było już nieco mniej, widać część osób zrezygnowała z wędrówki plażą. Ja walczyłem dalej.

Krzyż, oprócz swojego ciężaru, stawiał opór wiatrowi, przez co ciągle miałem kłopot z utrzymaniem w miarę prostej linii marszu. Szło mi się coraz ciężej, a przecież nie była to nawet połowa drogi! Kolejny etap, zakończony w Kuźnicy, dał mi już porządnie w kość. Jeszcze gorzej było w drodze do Jastarni, bo zawziąłem się i powiedziałem sobie, że nie odpuszczę. Miało być ekstremalnie, więc dalej szedłem plażą, walcząc z wiatrem i nieporęcznym krzyżem, czując jak błyskawicznie, opuszczają mnie siły. Już nie byłem hardy, coraz mniej wierzyłem we własne siły. Miejsce pewności siebie zajęła obawa przed najdłuższym, dzikim odcinkiem plaży, do którego nieubłaganie zmierzałem.

Na razie, dotarłem do Juraty. Zaczęły mnie łapać takie skurcze, że w kościele nie byłem w stanie normalnie uklęknąć. Niewiele też odpocząłem, bo czułem, że gdy usiądę, to już nie wstanę. Z trudem i coraz większym zniechęceniem, jako jedyna osoba spośród zmierzających w tym momencie ku Helowi wędrowców, po raz ostatni skręciłem na plażę.

Wtedy uświadomiłem sobie, że zostawiłem przy wejściu do kościoła mój krzyż. Przez chwilę wahałem się, czy po niego zawrócić, ale powiedziałem "Jezu, wybacz, nie dam rady, jestem dużo słabszy, niż myślałem. Daj mi siłę, bym w ogóle doszedł do końca".

Ostatni etap z Juraty na Hel, to wiele kilometrów w całkowitym osamotnieniu. Śladów na piasku już prawie nie było. Gdzieś tam w oddali z rzadka połyskiwały w świetle mojej latarki jakieś odblaski, ale na ogół szedłem sam. Marsz dłużył się niemiłosiernie, nogi odmawiały posłuszeństwa, kręgosłup siadał, a przecież nie niosłem już krzyża.

Zaczęło świtać. Coraz częściej sprawdzałem swoją pozycję według GPS-u, a kilometrów do pokonania pozostawało cały czas sporo. Wreszcie wzeszło słońce, piękna czerwona kula wyłoniła się z morza. Wiatr nieco osłabł, morze też wydawało się mniej wzburzone.
Gdzieś tam daleko przede mną ktoś biegł (?). Przemknęła mi myśl, że chyba ktoś nie chciał, bym go przegonił. Wyścigi sobie urządził? A może nie był to uczestnik drogi? W gruncie rzeczy było mi to obojętne, z nikim nie zamierzałem się ścigać. Z utęsknieniem wypatrywałem już tylko miejsca, gdzie szlak opuści brzeg morza.
Wreszcie ujrzałem rozpięte w poprzek plaży taśmy ostrzegawcze i innego uczestnika drogi skręcającego w prawo. Wkrótce i ja to uczyniłem.
Gdy zostawiłem za sobą piach i poczułem pod stopami twardy grunt leśnej ścieżki ja, taki niby twardziel, poryczałem się z ulgi, że to już prawie koniec. Dziękowałem Bogu w myślach za to, że poprowadził mnie po swojemu, a nie tak, jak ja to sobie zaplanowałem. Złamał moją pewność siebie, ale nie opuścił w słabości. Myślę, że chciał, bym tę drogę pokonał nie jako buńczuczny Piotr, ale raczej jako Szymon Cyrenejczyk, który pomógł nieść krzyż Jezusowi tylko na pewnym odcinku.
Na Helu, przy czternastej stacji, osunąłem się na kolana i z trudem utrzymywałem równowagę. Przypomniałem sobie, jaką podporą był dla mnie mój złączony "trytkami" krzyż na wcześniejszych stacjach, gdy jeszcze go niosłem. Dziwne uczucie, bo stanowił ciężar i zawadę, a jednocześnie dawał podparcie...

I tak moja EDK dobiegła końca. Tak mi się wydawało.
Szedłem w stronę dworca. Z przeciwka nadciągały dziesiątki osób. Już mi nie przeszkadzało, że dotarły do celu chodnikiem. Cieszyłem się, że uczyniły to w sposób, jaki podpowiedział im Duch Święty poprzez dar roztropności. Nie moją rzeczą było się z nimi porównywać i ich oceniać.
W pociągu wiozącym mnie do domu zacząłem robić porządek w ekwipunku. Wyłączając w telefonie GPS i zbędne już aplikacje zauważyłem, że w rozważaniach jest jeszcze XV stacja - "Cud". Wysłuchałem jej i to dopiero dopełniło dzieła. Bo droga krzyżowa skończyła się, ale teraz zaczynała się droga do bycia "fajnym" chrześcijaninem w codzienności.
Panie Jezu, wiem, że nie zabraknie mi Twojej łaski. Daj mi siłę do bycia dobrym mężem, ojcem, synem, pracownikiem, sąsiadem... człowiekiem. Nie dla mej chwały, ale dla świadectwa. Abyś Ty, poprzez moje ciche, proste i uczciwe życie, został przez moich bliźnich uwielbiony. Amen.