Moja Ekstremalna Droga Krzyżowa, moje życie…
W tym roku wyruszyłem na EDK po piasku po raz drugi, tyle że wychodząc w tym roku, wiedziałem, że z każdym krokiem będę umierał…
Mój pierwszy raz był rok temu; mimo tego, że ta wędrówka kusiła mnie od samego początku powstania inicjatywy, jakoś tak się zawsze składało, że nie było mi po drodze. Rok temu też dotarłem do Kościoła w Jastrzębiej Górze praktycznie z językiem na brodzie, ale udało mi się wyruszyć i dojść do końca, i był to w moich oczach wielki cud, chociaż wychodząc, nie zakładałem innego wariantu. Schodząc z plaży, w Helu zostawiałem na piasku już nie ślady stóp, a dwie ciągnące się niemal poza horyzont bruzdy w piasku, które powstają, kiedy się kogoś wlecze. Tym razem wlekłem się sam, nie mając pojęcia, że nogi mogą tak boleć, że każdy centymetr sześcienny piasku przyklejony do buta może mieć tak relatywnie wielką wagę, że można czuć takie zmęczenie, jakiego chyba nie czułem nigdy i mieć tyle mięśni, z których istnienia nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, a teraz paliły żywym ogniem; a przecież miałem o sobie mniemanie jako o człowieku w miarę sprawnym. Pamiętam jak dzisiaj to, co sobie obiecałem, wychodząc wtedy z plaży, przeszło rok temu: to bez sensu, nigdy więcej. Wystarczy. Przerasta mnie to.
Kiedy w tym roku otrzymałem informację o rozpoczęciu zapisów na kolejną już, piątą EDK po piasku, nie czekałem ani chwili. Zapisałem się od razu z pełną świadomością, że mnie to przerasta, gdyż wiedziałem już, że spotkam na tej drodze wyłącznie ból i cierpienie, że samymi nogami ciężko będzie mi dojść. Zastanawiałem się, czy zostało mi jeszcze tyle woli, aby dojść, chociaż głową w sytuacji, kiedy każda komórka ciała, która jeszcze nie boli, krzyczy, aby sobie odpuścić… Rok temu chciałem iść tak bardziej z ciekawości, zobaczyć, jak to jest, ile w tym faktycznie jest „mistyki” a ile, no właśnie, nie wiem czego, ale to chyba jest jak z całą resztą, jeżeli możemy ją w ogóle mistyką nazwać… Tak jest w całym naszym życiu, bo z tej perspektywy widzę, że nasze życie, że moje życie to taka ekstremalna droga krzyżowa. Tak, szukamy cudów, czekamy na cuda, wypatrujemy czegoś niezwykłego i wybieramy przedsięwzięcia, po których spodziewamy się, nie wiadomo czego, ale tak naprawdę chyba nie o to chodzi; chodzi o ten ból codzienności i codzienne go przezwyciężanie, o patrzenie przez krzyż, czy się tego chce, czy nie. O dokonywanie wyborów tu i teraz nie na podstawie naszego aktualnego chciejstwa, kaprysu czy uczucia, bo one są zmienne, ale na podstawie obiektywnej prawdy i przeznaczonej nam miłości, wobec której tak często się buntujemy. Im mniej pytań, im mniej poddawania pod wątpliwość decyzji kiedyś podjętych, tym lepiej, bo wszystko na naszej drodze będzie chciało nas zatrzymać: pogoda, ciemność, niewygodne buty, brak herbaty w trzecim czy czwartym kościele z rzędu, na którym mamy odpoczynek, gdyż ktoś już tu był wcześniej i ją wypił; ból każdego mięśnia naszych nóg, notoryczna chęć zamknięcia oczu nawet w pozycji stojącej i padnięcia po prostu na piasek z nadzieją, że rano będzie lepiej… Jest tyle rzeczy, które mogą przyjść do głowy w czasie tych 12 godzin marszu, który zaczął się od jednej dobrej decyzji: chcę wyjść sam, iść z Chrystusem przez noc mojego życia, i dojść do miejsca, gdzie mam dość. Jedna decyzja, prosta, będąca efektem chwili, ale słuszna, a potem miliony ton piasku będącego powodem do powiedzenia nie i zanegowania wszystkiego, co nas do tego miejsca doprowadziło. Czyż nie takie właśnie jest nasze życie? Mówimy jednej kobiecie na ołtarzu TAK, będąc przekonanymi, że chcemy z nią właśnie spędzić resztę życia, a potem szukamy chwili samotności…; przytulamy dwuletnie dziecko, które obejmuje nas małymi delikatnymi rączkami, za szyję szepcząc „tulimy”, a za kilkanaście lat potrafi kłamać nam w żywe oczy, tnąc nasze serce na miliony kawałeczków, ale czy to ma być powód do zmiany decyzji podjętej X lat temu? Nie, oczywiście, że nie, to tylko nasze ludzkie słabości podsycane i rezonujące z osobowym złem tego świata, a nasze życie realizuje się właśnie w tych momentach, kiedy mówimy im NIE. To właśnie te proste decyzje, to mówienie tak, to parcie naprzód mino, że całe nasze ciało i ludzka wola mówi nie, to wybaczanie i kochanie, czasami bez sensu i wbrew wszystkiemu, to przytulanie trędowatego przez świętego Franciszka, to pisanie grzechów Faryzeuszy na piasku przez Jezusa, kiedy wszyscy chcieli ukamienować Magdalenę, to o to w tym chodzi… To nie mistyka, to nie cuda, to nie żadna fantazja i świat super bohaterów. To ciężka praca czasami wbrew nam samym, której praca czasami nie widać końca i sensu; to krok po kroku wpadający w miękki piasek i z trudem z niego wyciągany po raz kolejny, lub zalewany zimną wodą wzburzonego morza… Jak młody chłopak z dzikiego plemienia musiał kiedyś zabić lwa, aby stać się mężczyzną, tak my teraz żyjemy w dużo bardziej niebezpiecznym świecie, gdyż ten lew może kryć się za każdą twarzą, a im twarz piękniejsza i bogatsza to to, co stoi za nią, może być groźniejsze… A wszystko, co mamy to wierność naszej wierze i naszym decyzjom, prostym i oczywistym, po prostu iść i nie przestawać iść choćby nie wiem co… Tyle i aż tyle.
Tak się dla mnie zaczęła tegoroczna EDK, od prostej decyzji, chcę iść, chociaż nie wiem, czy dojdę. Chce iść, chociaż wiem, że będę cierpiał, ale podjąłem taką decyzję w natchnieniu Ducha i już do niej nie wracam, już jej nie zmieniam, a Chrystus, z którym chcę wyruszyć, będzie mi towarzyszył. To On jest wierniejszy niż ja, człowiek. Rok temu podczas marszu modliłem się na różne sposoby: różańcem, koronką do Bożego Miłosierdzia, spontanicznie, w całej gamie intencji… Teraz pytając sam siebie, po co idę, nie potrafiłem takiej intencji znaleźć, było ich po prostu za dużo. Chciałem iść z Chrystusem, wtulić się w swojej słabości w Jego zakrwawione nogi zwisające z krzyża i trwać, krok za krokiem. Nic więcej i aż tyle. Przez większość drogi towarzyszyła mi wyłącznie jedno zdanie, będące wersetem pieśni religijnej: Tak mnie, skrusz, tak mnie złam, tak mnie, wypal Panie, byś został tylko Ty, jedynie Ty… W głębi serca, do czego muszę się chyba przyznać, chciałem na tej drodze upaść i już nie wstać, może mógłbym sobie wtedy ze spokojnym sumieniem powiedzieć: Panie, jestem za słaby, nie dam rady więc po co mi to wszystko. Nie dam rady już być kochającym mężem, odpowiedzialnym ojcem, dobrym szefem, kompetentnym nauczycielem; nie mogę już być przykładem właściwego, chrześcijańskiego życia a mogę być tylko zgorszeniem, wiec przestań mnie całować, przestań we mnie pokładać nadzieję, odpuść mnie sobie, ale Boże poczucie humoru jest po prostu niesamowite! Dzisiaj widzę, że poszedłem na EDK dla siebie, bo tylko będąc osobiście lepszym człowiekiem, wierniejszym, pokorniejszym, mogę być człowiekiem większej wiary, który może zmieniać świat dookoła, choć ten świat w moich oczach chyli się ku upadkowi; zmieniać ludzi, z którymi się spotyka nie przez to, co się mówi, ale kim się jest. Mogę stawać się świadectwem wiary w szczególności dla moich dzieci… Jeżeli wiara to Chrystus, Chrystus to czysta miłość, miłość to dawanie siebie w posiadaniu siebie, to aby coś dać, trzeba to wpierw posiadać; a każda droga z Chrystusem to droga do świętości. Tym jest dla mnie EDK. Tym powinno być dla mnie życie.
Rok temu założyłem sobie, że muszę dojść do końca. W tym roku wiedziałem, że sam do końca nie dojdę, że mogę po drodze paść z wysiłku, tym bardziej że kilka dni wcześniej lekko skręciłem sobie prawą kostkę, a w lewym śródstopiu czułem od jakiegoś czasu ból przy każdym kroku. Zadzwoniłem więc do przyjaciela przed wyruszeniem i zapytałem, czy byłby mnie w stanie ściągnąć z trasy w środku nocy, jak już wszystko odmówi mi posłuszeństwa. Zgodził się. Tak po ludzku byłem spokojniejszy.
Msza w Jastrzębiej Górze. Słowa kapłana, który też miał wyruszać na swoją pierwszą EDK mówiące o tym, żeby mieć otwarte serce, że Chrystus na tej drodze przychodzi czasami na początku, czasami na końcu, ale by mieć wiarę. Ja nie zakładałem, że Go tam znajdę, wszystko, czego chciałem to być Mu wierny i po prostu iść mając pewność, że jest nawet wtedy, kiedy go nie czuję (uwielbiam słowa jednego ze znanych mi kapłanów, że Chrystus to nie dezodorant, nie trzeba go czuć. W ciągu ostatnich kilku dni przyszły do mnie dwukrotnie kolejne słowa Chrystusa na krzyżu: Boże mój Boże, czemuś mnie opuścił, po których mówi zaraz, Ojcze w Twe ręce powierzam ducha mego. Z jednej strony umiera jako najbardziej wzgardzony i osamotniony człowiek z dojmującym odczuciem pustki, a z drugiej powierza Ojcu swojego Ducha. Jak może mu Go powierzyć, skoro właśnie powiedział, że jest sam? Że czuje się sam? No właśnie, Ojcu, który jest zawsze i wszędzie mimo tej naszej nieskończoności pustki i samotności. I ja to muszę wiedzieć, jak Chrystus, mimo że tego nie czuję).
Pierwsze co mnie uderzyło w kościele, to ludzie; praktycznie wszyscy obecni na mszy przystąpili do komunii świętej. Boże, dziękuję Ci za tych ludzi, za ich wiarę, za ich przykład wiary, że dla Ciebie warto iść i upadać, by wstawać silniejszym. Kiedy podawaliśmy sobie ręce na znak pokoju, wszystkie były takie ciepłe; moje były już skostniałe i zimne, trząsłem się jak osika, już zdążyłem zmarznąć w stopy, a jeszcze nie wyruszyłem… Co będzie dalej? Tłumaczyłem sobie, że kiedy ciało zostanie wprawione w ruch, zacznie produkować ciepło i będzie lepiej. Wydawało mi się, że się dobrze przygotowałem do drogi: trzy warstwy odzieży włączając w to zewnętrzny wind stoper, grube, wysokie i skórzane buty ze stuptutami, które jak się okazało później, mimo swojej wagi podwojonej oblepionym piaskiem, niejednokrotnie zalane wodą prawie do kolan zapewniły mi suchość nóg do samego końca… Nie mieściło mi się w głowie wyruszenie na taką drogę nieprzygotowanym w żadnym stopniu, gdyż dziecięca ufność związana z wyruszeniem w trampkach lub tenisówkach dla mnie osobiście nie jest ani trochę związaną z tą ufnością Teresy od dzieciątka Jezus, a jest brakiem właściwego korzystania z tego, co nam zostało dane od Stwórcy, jest swojego rodzaju ignorancją. Chrystus mówi, że mamy czuwać i być gotowi, zwłaszcza jeżeli da się to przewidzieć i nie ważne, czy jest to pięćdziesięciokilometrowa wyprawa przez piasek, czy pięćdziesięcioletnia wyprawa przez życiu. W jednym i drugim przypadku dotarcie do celu jest możliwe, ale ryzyko porażki jest dużo większe, gdyż wszystko będzie chciało nas zatrzymać: piasek, woda, chłód w pierwszym przypadku, a osobowe zło tego świata w drugim. Pewnie można przeżyć życie i być zbawionym dzięki łasce, ale dużo lepiej zanurzyć się w tym, co Chrystus zostawił nam w Kościele, w jego sakramentach, które jak kilka warstw odzieży bronią nas przed światem. Nie oznacza to, że ten świat nie będzie chciał nas zniszczyć, ale wyłącznie to, że to nie my będziemy walczyć: tak jak kurtka i buty chronią nas przed chłodem i wodą, tak sakrament pokuty i pojednania wraz z eucharystią ożywiają naszą duszę. Czuwajcie…
Wyruszyłem i ważna była tylko droga. Wybrałem do wędrówki, jak to ktoś ładnie określił, „beton”, czyli mokry fragment plaży zaraz przy linii wody, który był w miarę twardy i dobrze się po nim szło. Niestety warunki w tym roku były autentycznie ekstremalne, których do zeszłorocznych porównać się nie da. Zimny wiatr w twarz, fale cyklicznie zalewające piasek, ale to wszyscy, którzy wybrali tę trasę doskonale już wiedzą. Bardzo szybko wypracowałem, jak to można powiedzieć, komfort termiczny, i ważne już tylko było właściwe postawienie stopy między kamieniami lub odpowiednio wczesny odskok przed gwałtownie wchodzącą na brzeg wodą, co nie zawsze się udawało, a z tysiącami stawianych kroków już nie było takie energiczne i kosztowało sporo wysiłku, ale szedłem, po prostu, Tak mnie, skrusz, tak mnie złam, tak mnie, wypal Panie, byś został tylko Ty, jedynie Ty… Szedłem bogatszy o doświadczenia sprzed roku: równe tempo, nie za szybkie, aby równo rozłożyć siły, przystanki skracane do minimum, wyłącznie na modlitwę na stacjach drogi krzyżowej, by ciało nie ostygło, bo z każdym przystankiem będzie słabsze i będzie coraz więcej powodów, aby się poddać. Przychodzi mi teraz do głowy taka myśl, że ile lepiej moglibyśmy przeżyć nasze życie, jeżeli mielibyśmy okazję je powtórzyć, wyciągając wnioski? Dlatego niezmiennie trwam w przekonaniu, że życie samo w swojej istocie to o niebo większe wyzwanie niż EDK, tym bardziej że nie ma w nim możliwości pójścia jeszcze raz…
Ludzi z krzyżami przyczepionymi do plecaków, które nieśli w różnych intencjach, było na plaży z czasem coraz mniej, a ja często mijałem lub byłem mijany przez osoby z różańcami w dłoni. Niezmiernie budowało to moją wiarę i tym bardziej umacniało w przekonaniu, że nic tak nie czyni tego świata lepszym, jak osobisty przykład drugiego człowieka. Czego można chcieć więcej? Wędrowałem po piasku z wiarą, że kiedy padnę, to jeden z tych ludzi pomoże mi wstać, wszak należało zakładać, że łączy nas Ten, który idzie z każdym z nas. Dookoła słyszalny był szum morza, rezonując wszystko to, co było we mnie, morza, z którym zawodowo zawiązany jestem od dwudziestu lat i które nieustannie mnie fascynuje i uspokaja, choć przy którym czuje się jak drobina piasku; ale to chyba właściwa perspektywa na EDK…
A potem był wschód słońca; wschód, jakie widziałem już na różnych szerokościach geograficznym, ale niezmiennie pozostaje dla mnie cudem. Nawet dla tych jedynych chwil, kiedy słońce zajaśniało nad horyzontem podczas najdłuższego odcinka po piasku na naszej drodze, warto było tę noc poświęcić na wędrówkę. Jeden z bliskich mi kapłanów miał taką teorię cukierków. Twierdził, że wiara to ciężka praca, to nieustanne decyzje, to modlitwa, to sakramenty, to żadna mistyka, żadne uniesienie wynikające z obcowania z Bogiem, to dobre życie w całej swojej rozciągłości i ze wszystkimi jego konsekwencjami, ale czasami w tym życiu i to najczęściej w momentach, kiedy jest nam ciężko, dobry Bóg daje nam taki cukierek, aby nas pokrzepić, daje nam świadomość swojej bliskości, swojej obecności, czy to piękną modlitwą, czy to wzruszeniem, łzą podczas adoracji, czy jeszcze jakoś inaczej ale w taki sposób, że mamy pewność, że właśnie zostaliśmy dotknięci tak osobiście. Dla mnie to był właśnie ten wschód słońca i jeżeli miałbym dzisiaj powiedzieć, czy na tej drodze spotkałem Chrystusa, to najbardziej właśnie wtedy. Ja jestem drogą, prawdą i życiem, Ja rozświetlam mroki nocy, Ja jestem ciepłym promieniem na twojej twarzy, kiedy już nie masz siły, aby iść; Ja pokazuję rzeczy takimi, jakimi są, Ja, twój Bóg i twój Chrystus.
Ja natomiast, jako człowiek, po krótkiej chwili zachwytu tym, co widziałem i czego doświadczyłem, zatęskniłem za ciemnością. Ciemnością, gdzie nie widzę rzeczy takimi, jakimi są a jakimi chcę je widzieć; ciemnością, gdzie nie widzę horyzontu i malutkich ludzi gdzieś tam przede mną, a obraz ten nie zmienia się przez długie godziny; ciemnością gdzie nie mam pojęcia, jak długa podróż mnie jeszcze czeka i nie wiem, czy dam rady, bo wszystko mi mówi, abym dał sobie spokój… czyż nie takie jest nasze, moje życie? Czy nie wygodniej jest pochylić głowę i pozwolić czołówce rozświetlać jedynie dwa najbliższe metry przestrzeni przed nami? A zmartwychwstały Chrystus, jak to słońce, przychodzi do nas i rozprasza ciemność; mroczny odgłos fal rozbijanych na brzegu w ciemności zamienia w strugach swojego światła w przepiękną i nieustanną symfonię życia, nadając istnieniu zupełnie inny wymiar, do którego zostało ono stworzone! Pokazuje rzeczy takimi, jakimi są, zabierając strach. Nie mówi, że czegoś nie ma, że życie jest łatwe i przyjemne; wszystko, co mówi to to, że z Nim dam radę, że choćbym szedł ciemną doliną, to zła się nie ulęknę, bo On jest ze mną, jak pisze psalmista. Jest moim Panem i Zbawicielem. Króluj nam Chryste!
Doszedłem do Helu, poryczałem się w kościele ze szczęścia, chociaż ciało miałem obolałe, ale szło mi się o niebo lepiej niż rok temu, a warunki były przecież dużo gorsze. Boże, jeżeli nie przestaniesz rzucać mi cukierków, to zacznę cierpieć na cukrzycę.
Zostawiłem tam swój krzyż, który kiedyś zrobiłem dla swojego syna, co ma też znaczenie symboliczne jak wszystko dla mnie podczas tegorocznej EDK. Wróciłem do domu, aby kontynuować moją wędrówkę do świętości, razem z moją żoną, razem z moimi dziećmi, dla których jak pewnie my wszyscy chciałbym być wzorem. A czy zdarzy się, że wiatr nam powieje w twarz? Raczej tak; czy fale będą chciały nam zalać nogi? Na pewno; czy czasami będę chciał się poddać i uciec? Nie wykluczone, jestem wszak tylko człowiekiem, ale wierzę w to, że jak w tym korowodzie życia, korowodzie ludzi wychodzących z kościoła w Jastrzębiej Górze widać było obecność Chrystusa, tak będzie koło mnie drugi człowiek, w którym przyjdzie do mnie Chrystus, będzie przy mnie moja żona, z którą razem podróżuję ekstremalną drogą krzyżową, przeznaczoną tylko dla nas, zwaną życiem.
Dziękuję Ci Panie za te słowa, za moje życie, i za wszystkich ludzi, którzy wędrowali wraz ze mną, oraz za tych, dzięki którym i dla których mogliśmy wyruszyć w tę wędrówkę.
Michał, lat 42.